Wojna o fajkę pokoju
W 2014 roku znowu jest głośno o rozszerzających się zamieszkach w brazylijskich więzieniach. Jak powszechnie wiadomo, w Brazylii pogłębia się na wielu płaszczyznach kryzys humanitarny spowodowany przygotowaniami w militarnym stylu do Mundialu. W jego tle, podobnie jak w przypadku zamieszek Arabów palących domy i samochody zamiast swojego ulubionego haszyszu w policyjnym Paryżu lub równie prohibicyjnym Sztokholmie, tli się marihuana.
W 2014 roku znowu jest głośno o rozszerzających się zamieszkach w brazylijskich więzieniach. Jak powszechnie wiadomo, w Brazylii pogłębia się na wielu płaszczyznach kryzys humanitarny spowodowany przygotowaniami w militarnym stylu do Mundialu. W jego tle, podobnie jak w przypadku zamieszek Arabów palących domy i samochody zamiast swojego ulubionego haszyszu w policyjnym Paryżu lub równie prohibicyjnym Sztokholmie, tli się marihuana.
W 2014 roku znowu jest głośno o rozszerzających się zamieszkach w brazylijskich więzieniach. Jak powszechnie wiadomo, w Brazylii pogłębia się na wielu płaszczyznach kryzys humanitarny spowodowany przygotowaniami w militarnym stylu do Mundialu. W jego tle, podobnie jak w przypadku zamieszek Arabów palących domy i samochody zamiast swojego ulubionego haszyszu w policyjnym Paryżu lub równie prohibicyjnym Sztokholmie, tli się marihuana.
Trwający obecnie kryzys więzienny w północnym zubożałym stanie Maranhão ponownie przypomniał o sobie w tym roku makabrycznymi filmami pokazującymi ofiary wojny gangów wewnątrz obiektu więziennego Pedrinhas, pełnego przemocy, nękania i niebezpiecznie przepełnionego. Film został nagrany 17 grudnia 2013 roku. Widać na nim jak więźniowie pozują do zdjęć z martwymi ciałami, traktując je jak jak trofea. Materiał filmowy został przekazany gazetom przez pracowników więzienia w celu uświadomienia opinii publicznej, jak głęboki stał się ten kryzys. Mieszkańcy Maranhão od dawna są tego świadomi. Ponad 60 zgonów miało miejsce w tym obiekcie tylko w zeszłym roku – jest to wyższy wskaźnik morderstw niż w fawelach na zewnątrz więzienia. Władza gangów w więzieniu była tak pełna, że nie było nawet skarg i doniesień ze strony żon więźniów gwałconych w trakcie wizyt małżeńskich. To ostatecznie skłoniło władze federalne do wkroczenia i rozpoczęcia represji. Żandarmeria wojskowa przejęła placówkę i znalazła 300 improwizowanych sztuk broni, a także telefony komórkowe, którymi przypuszczalnie gangsterzy kontrolowali swoje interesy narkotykowe na wolności. W odpowiedzi na represje przywódcy gangów wezwali swoich zwolenników po drugiej stronie muru do rozpoczęcia powstania. Wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty.
Brazylijska fawela
Zwolennicy Bonde dos 40, najpotężniejszej frakcji w więzieniu, wyszli na ulice, wznosili barykady, zatrzymywali autobusy i podpalali je, obserwując jak stają w ogniu - czasami z pasażerami na pokładzie. Sześcioletnia dziewczynka została pochłonięta przez płomienie w jednym takim zdarzeniu i zmarła w wyniku poparzenia. Gdy jej dziadek usłyszał ponurą nowinę, zmarł na atak serca. Setki osób uczestniczyło w pogrzebie, domagając się końca terroru gangów.
W Brazylii jest ponad pół miliona więźniów (przy łącznej populacji kraju wynoszącej 200 mln ludzi), ale zajmują oni przestrzeń zaprojektowaną i zbudowaną dla maksymalnie 300.000 skazanych. Warunki odbywania kary ulegają degeneracji wraz z postępującym przeludnieniem: więźniowie skarżą się na niewystarczające ilości żywności i brak miejsca do spania. Rząd federalny powołał specjalną komisję do zbadania przyczyn przemocy w Maranhão. Jej dalszy ciąg wydaje się nieunikniony.
Gangi i balangi po latynosku
Wielkimi miastami w Ameryce Płd rządzą gangi, toczące regularne bitwy z policją. Tylko w samym brazylijskim stanie Rio de Janeiro ginie rocznie w zamachach ponad 6 tys. osób. Kilka lat temu uliczna bitwa o Sao Paulo sparaliżowała metropolię na ponad tydzień: płonęły autobusy, komisariaty, zginęło ponad 100 osób. W mieście działa ponad 10 tys. członków największego gangu, kontrolującego więzienia i ubogie dzielnice oraz zastępującego dla wielu biedaków rząd, policję, opiekę społeczną i ubezpieczenia. Płacone są regularne składki, oprócz handlu narkotykami gangsterzy trudnią się porywaniem bogaczy, napadają z bronią w ręku na banki czy turystów. Gang zwany Pierwszą Drużyną Stolicy (PDS) powstał w odpowiedzi na przemoc w brazylijskich więzieniach po masakrze w Curandiru, gdzie policja zastrzeliła 111 więźniów wszczynających bunt. Rasizm, bieda i wysokie kary więzienia z dożywociem włącznie doprowadziły do tego, że wielu ludzi nie ma nic do stracenia i mści się za krzywdy wyrządzone im oraz ich przodkom. Kontakty z więzionymi lewicowcami sprawiły, że kryminaliści naśladują styl działania partii politycznych i otaczają opieką biedotę, wyjątkowo liczną. Przywódca gangu udziela z więzienia wywiadów, w których nazywa swoich żołnierzy mutantami, anomaliami wykolejonego rozwoju kraju, wychowanymi w analfabetyzmie i więzieniach. Ostrzega w ten sposób przed nową formą proletariatu. Wiara w braterstwo gangów, walka z kapitalistycznymi krwiopijcami, wolność, pokój, sprawiedliwość, prawda – to kodeks gangu i program Partii, jak określa siebie PDS.
Dzisiejsi nastoletni bandyci to naśladowcy Pablo Escobara, słynnego handlarza kokainą i wroga USA. Waszyngton nazywał go Hitlerem, miejscowi mieli go za Robin Hooda. Escobar, nazywany narkotykowym królem, w chwili śmierci zajmował ponoć 4. miejsce na liście najbogatszych ludzi świata. Budował stadiony i domy mieszkalne dla biednych, podobno zaproponował rządowi spłatę długów zagranicznych Kolumbii. Posiadał armię ok. 10 tys. żołnierzy, złą sławę zyskali zwłaszcza jego mordercy na szybkich motocyklach, nieuchwytni w miejskim ruchu ulicznym. Zabójcami zostawały nawet dzieci poniżej 10. roku życia. Kokainowy lord wypowiedział wojnę policji i systemowi – płacił za każdego zabitego policjanta, wysadził w powietrze budynek Sądu Najwyższego, samolot pasażerski ze 107 pasażerami na pokładzie, mordował polityków (w tym kandydata na prezydenta), sędziów i prokuratorów. W zamachach terrorystycznych ginęły setki przypadkowych ofiar. Dzisiaj fala przemocy tylko przybiera na sile. Coraz częściej przywódcy Ameryki Łacińskiej ogłaszają w kraju lub regionie stan wyjątkowy i toczą regularne bitwy z gangami. Dzieje się tak nawet w turystycznym raju – na Jamajce, gdzie religijni rastamani też lubią sięgać po broń w obronie swojej afrykańskiej tradycji. Niewiarygodną przemoc w dzisiejszej Ameryce Łacińskiej opisał Paulo Lins w swojej książce „Miasto Boga” (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2006). Na jej podstawie powstał film o tym samym tytule (wykorzystujący jednak tylko niektóre wątki powieści). Lins przez lata zbierał materiał w ramach badań antropologicznych nad przestępczością w slumsach Brazylii.
Bogaci i biedni: Szwadrony Śmierci kontra partyzanci
Przez dziesięciolecia członkowie partii komunistycznych w Ameryce Płd byli zabijani przez wojsko i prawicowe organizacje paramilitarne obszarników ziemskich. Trzeba przy tym pamiętać, że Indianie tradycyjnie dzielili się wszystkim, otaczali opieką sieroty i nie znali zjawiska bezdomności, więc ruchy marksistowskie i lewicowe cieszą się wielką popularnością wśród wielomilionowej rzeszy biedoty. Zarówno partyzanci, jak i prawicowe milicje utrzymują się często z handlu marihuaną i kokainą. W latach 80. XX wieku kartele kolumbijskie zastąpiły starego wroga USA - komunizm. Dysponując armiami i budżetem przewyższającym dochody niejednego państwa syndykaty okazały się niemożliwe do pokonania. Obie strony prześcigały się w okrucieństwie, zapanował terroryzm, korupcja i bezwzględna przemoc. Dla przykładu, w 1980 r. gen. Luis Garcia Meza przeprowadził 189. (sic!) zamach stanu w historii Boliwii (podobno na życzenie gangsterów), zatrudniał niemieckich nazistów. Inny dyktator, słynny Manuel Noriega z Panamy, pracował i dla karteli, i dla amerykańskiego wywiadu CIA. Konflikt w Kolumbii trwa już od ponad 40 lat, ostatnio rocznie ginie ok. 30 tys. osób, w tym mnóstwo przypadkowych ofiar. W masakrach zginęło do tej pory ponad 300 tys. ludzi, wiele milionów wygnano z domów. Paramilitarne organizacje prawicowe zagarnęły ponad 6 mln hektarów ziemi, setki tysięcy sztuk bydła i tysiące firm. Panowie wojny stali się władcami życia i śmierci rolników, wykluczonych i strąconych na samo dno niewyobrażalnej biedy. Z drugiej strony jedna z ostatnich komunistycznych partyzantek na świecie FARC (Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii – Armia Ludowa) kontroluje połowę kraju, wysadza rurociągi i porywa ludzi. Wojna rządzi się swoimi prawami – przemoc nie zna granic. Wojskowym, partyzantom czy gangsterom zabijane są całe rodziny. Ofiarom obcina się głowy, kończyny, genitalia. W więzieniach siedzą nawet kobiety i dzieci. Wszystkie strony konfliktu oskarżają się o największe bestialstwa. Wojskowi mają zrzucać bomby na wioski; wysyłać przeciwko chłopom uprawiającym kokę i marihuanę, zwanym przez rząd narkopartyzantami lub narkoterrorystami, czołgi i helikoptery; rozpylać nad uprawami trucizny - także znaną z wojny w Wietnamie mieszankę pomarańczową (niesławny Agent Orange), powodującą raka i deformacje genetyczne. Mordowani są cywile, zwłaszcza związkowcy i nauczyciele na wsi. Wojskowi dokonując zbrodni przebierają się za partyzantów, partyzanci – za wojskowych. Firmy naftowe sprowadzają najemników, którzy uczą policję brutalnych metod walki i zachęcają do ich stosowania wobec miejscowej ludności. Prawicowe Szwadrony Śmierci sieją terror wśród biedoty, z kolei korporacje padają ofiarą zamachów bombowych i wymuszeń, zaś ich pracownicy są porywani dla okupu. Niektóre rurociągi wysadzano i odnawiano setki razy. Nafciarzom śpieszy z pomocą rząd USA, wysyłając doradców z sił specjalnych oraz sprzęt i broń warte setki milionów dolarów. W Ameryce Płd całe armie chronią rurociągi, w niektórych rejonach dwóch żołnierzy przypada na jednego mieszkańca – ludzie nie widzą jednak zysków z ropy. Kokaina, marihuana i wojna z narkotykami tak naprawdę to tylko przykrywka dla brutalnych rządów USA w Kolumbii i innych południowoamerykańskich krajach bogatych w ropę i gaz. Wielu ludzi marzy o wyczerpaniu się złóż i końcu tego koszmaru. Bieda i przemoc rządzą w jednym z najbogatszych krajów świata, posiadającym złoto, diamenty, gaz, ropę, kokę, szmaragdy i kamienie szlachetne warte kilkadziesiąt milionów dolarów za sztukę.
Podobna do kolumbijskiej fala przemocy ogarnęła już Meksyk i przelewa się przez granicę z USA. Dużą część zysków meksykańskich karteli zapewnia marihuana.
Naturalnie legalizacja
Polityka postulowana od niedawna przez nowych przywódców Ameryki Łacińskiej wobec przeklętych przez Zachód i świętych dla tubylców roślin jest prosta i logiczna: uprawa roślin konopi i koki oraz ich eksport w formie np. herbaty – tak; twarde chemiczne narkotyki, czyli np. kokaina – nie. Wojna o konopie i kokę to dla nich jednocześnie wojna przeciw kokainie i narkotykom. Bezpieczniejsza natura vs. niebezpieczne chemiczne wynalazki „białego człowieka”. Wielu międzynarodowych specjalistów idzie jeszcze dalej i postuluje odebranie profitów mafii oraz przejęcie kontroli nad nielegalnymi dziś substancjami z rąk populistycznych polityków na powrót przez ludzi medycyny i nauki. Były wieloletni szef policji w Kansas City i San Jose dr Joseph Namara, obecnie pracujący w Instytucie Hoovera na prestiżowym Uniwersytecie Stanforda dziwi się, że świat w spokoju obserwuje przemoc, korupcję i przepływ pieniędzy związany z nielegalnymi narkotykami. Sędzia James P. Gray z Superior Court w kalifornijskim Orange County przeprowadził własne śledztwo w sprawie praw narkotykowych i stwierdził, że są one oparte na ignorancji i imperialnym podejściu. W historii nie istniało nigdy społeczeństwo wolne od narkotyków – jest to utopia. Dokumenty pokazują, że zakaz konopi czy kokainy miał podłoże rasistowskie: miał chronić białe kobiety przed czarnymi lub latynoskimi mężczyznami. Sędzia Gray podkreśla, że prohibicja nigdy nie działa tak dobrze jak regulacja i kontrola. Gdy zakazujemy czegoś, tracimy nad tym kontrolę. Dzisiaj kontrolę mają dilerzy, którzy dla zysku uzależniają nastolatki. Sędzia chce chronić dzieci i uczynić narkotyki mniej dostępnymi dla młodzieży, efektywne wykorzystanie systemu sprawiedliwości widzi w odpowiedni sposób: jeśli ktoś np. prowadzi samochód pod wpływem narkotyku, powinien trafić przed sąd. Amerykańska telewizja History Channel w serii programów „Nielegalne narkotyki – jak nimi się stały” („Illegal Drugs and How They Got That Way”) podkreślała rasistowskie podłoże większości zakazów. W 1901 r. Senat USA zakazał używania alkoholu i opiatów przez „niecywilizowane rasy”: Eskimosów, Hawajczyków, Aborygenów, imigrantów w biednych miastach, Murzynów. Także zakazy używania kokainy czy marihuany miały więcej wspólnego z rasizmem niż z właściwościami tych środków. Gazety lubowały się w doniesieniach o „leniwych Meksykanach palących marihuanę” i „zwariowanych czarnych kokainistach gwałcących białe kobiety”, dochodziło do linczów i zamieszek na tle rasowym. Policja domagała się kul większego kalibru, aby skuteczniej powstrzymać „kolorowych”. Zakaz uczynił narkotyki nielegalnymi, ale nie niedostępnymi. Według historyków Kongres nie obrałby tej strategii, gdyby mógł przewidzieć jej długofalowe skutki: czarny rynek warty ponad 400 mld dolarów, przemoc i przepełnione więzienia.
Były oficer ds. narkotyków w Los Angeles Mike Ruppert przypomina, że gdy prezydent Nixon w 1972 r. uczynił wojnę z narkotykami narodowym priorytetem, rząd przeznaczył na ten cel 101 mln dolarów. W 2000 r. budżet antynarkotykowej policji przekroczył 20 mld dolarów, mimo to narkotyki były i są coraz tańsze, łatwiej dostępne i lepszej jakości. Ceny twardych narkotyków w niektórych miastach w USA spadły od lat 80. XX wieku nawet o 80%. Ruppert głęboko wierzył w swoją misję i przez cała lata zwalczał narkomanię metodami policyjnymi. Dzisiaj uważa, że jest to problem medyczny i duchowy, nie policyjny i opowiada się za dekryminalizacją wszystkich nielegalnych leków i narkotyków. Jego zdanie podziela rosnąca liczba szefów policji, prokuratorów, sędziów, lekarzy, naukowców oraz innych specjalistów w różnych krajach. Do orędowników ponownej klasyfikacji i regulacji niektórych nielegalnych dzisiaj używek i narkotyków należą też często ministrowie zdrowia.
Brutalizacja życia w amerykańskich i europejskich miastach jest skutkiem nielegalności narkotyków, nie zaś ich działania na mózg. Mieszkańcy Ameryki Płd bardzo liczą na zapowiadaną od dawna zmianę polityki ONZ wobec marihuany i równie „niebezpiecznych” w naturalnej postaci liści koki. Sygnały płynące z Białego Domu, gdzie lokatorem jest pierwszy ciemnoskóry Prezydent USA - Barack Obama, zwiększają te nadzieje. W bliższej lub dalszej przyszłości politycy muszą w końcu zalegalizować marihuanę oraz nauczyć się odróżniać używki i narkotyki, np. kokę od kokainy - albo pozostawić język nauki naukowcom. Słowa takie jak „narkotyk” to dla nich niezrozumiały, obcy żargon medyczny i nigdy nie powinny były trafić do języka polityki. Chyba, że politykom nie zależy wcale na przyszłości, i to nie tylko Ameryki Południowej.